top of page

Jednostka chorobowa: ogrodnik amator


Tylko czasami nie leczyć!

Trzymać w ciepełku, dożywiać (najlepiej paczką nasion rzadkiego warzywka) - niech "infekcja" się trzyma, a nawet prątkuje na otoczenie.

W ostatnim czasie poczytuję sobie fora ogrodnicze i co widzę? Ano, że objawy, które u siebie zaobserwowałam nie są niczym dziwnym - każdy ogrodnik amator ma szaleństwo w sobie. Czym się objawia? A proszę bardzo:

1. Jest jak kura - lubi grzebać w ziemi i mógłby goooooodzinami - rowki, dołki, kopczyki. Tylko mi nie mówcie, że nie zdarzyło się wam nie mieć czasu, aby poszukać rękawiczek - i łapy uwalane po łokcie - bo nie uwierzę.

2. Ma sny ogródkowe - daj Boże, że marzenie senne, raj utracony w którym wszystko (podkreślam wszystko!) rośnie - pomidory po 5 kg, ogórki oblepione jak porzeczka itd. Gorzej kiedy typa najdą koszmary senne - najazd ślimaków, gradobicie tudzież inna susza - obudzony, zlany potem, w środku nocy skłonny jest w bamboszach pognać do warzywnika i sprawdzić czy aby to nie jawa.

3. To co nie objęci jednostką chorobową skłonni są uznać za zielsko - dla niego jest skarbem i wyzwala instynkty macierzyńskie. Moje maleństwa, pomidorki, sałatka, cudności, że zacytuję kilka klasyków. Otulanie, karmienie, wroga swojej kruszynki zatłucze łopatką (bo czy ślimak lub inny turkuć podjadek przeżyje bliskie spotkanie III stopnia z ogrodnikiem? no właśnie).

4. Wyobraźcie sobie sytuację - jakimś cudem ogrodnik amator odrywa się od grzebania w ziemi i startuje w wyborach Miss Świata. W 10 na 10 przypadków na pytanie jakie-ma-marzenia odpowie, że aby nie było zarazy ziemniaczanej. Pokój na świecie niech się robi sam :)

5. Wg. takiego ogrodnika rok kalendarzowy winien składać się z: wiosny, wiosny, wiosny, lata i trochę jesieni (niechętnie, ale jednak kiedyś trzeba plony zebrać). Zima? a na co ona komu?! No chyba, że w końcu pojawią się odmiany do uprawy w śniegu - w sumie dlaczego ich nie ma?!

6. Shopping.

Uwaga dla najbliższych - nie wpuszczać bez nadzoru między regały z nasionami czy innymi cudeńkami do ogrodu. Po przerwie zimowej na widok pełnych półek delikwent skłonny jest zasłabnąć.

A nakupuje! Biorę, to też, o! i to koniecznie. Wystarczy wiosną chwilę postać na dziale ogrodniczym, a zewsząd płyną mniej więcej takie dialogi:

- nie kupuj tyle, gdzie to posadzisz, masz 4m2 grzÄ…dek - oj tam, oj tam

- znowu marchewka? po co ci? trzy dni temu kupiłaś dwie paczki, masz - nie mam - masz - nie - tak!! - no dobra, odłożę 2

- nasiona? - masz zapas na 3 lata do przodu by hektar obsadzić

Albo stoi taki odmieniec przed rozdrabniarką odpadów do kompostu - 700 stów, boli - i wiesz co myśli, prawda? Wzruszenie na twarzy wymalowane jakby tyle co potomka swego ujrzał po latach rozłąki, łezka się toczy, stoi, patrzy i marzy. A jak rodziny nienawidzi! Te pustaki zaś mi na gwiazdkę skarpety kupili - cholera wie po co, jeszcze tych sprzed dwóch lat nie zdarłem - raz by się domyślili. Sam se kupię, łaski bez.

Ja już sobie pewien patent zakupowy wyrobiłam. Zanim mnie choroba dopadła dostałam dobre szkolenie od męża zakręconego w temacie "śrubki, wiertarki i Bóg wie co jeszcze". Przerosłam mistrza, ha!

Zasada pierwsza - telefon. Jeśli planujemy intrygę zaciągnięcia towarzystwa do sklepu ogrodniczego - nigdy nie bierzemy ze sobą telefonu, never! Kiedyś było super, w żadnym markecie zasięgu nie było - ale te dobre czasy to przeszłość. Jak rodzina się naumie, to przed wyjściem się asekuruje: weź telefon-dobrze-masz?-mam-pokaż (tylko bateria na ostatnich podrygach, czego oczywiście nie mówimy). I niech sobie dzwonią :)

Potem jest z górki, rach ciach gubimy ich na sklepie i biegusiem na dział ogrodniczy. Do koszyka trzeba koniecznie włożyć coś na zmyłę - np. plastikową doniczkę za 3 zł, sporą. Pod nią chowamy zdobycze. Jak do kasy doniesiemy, nie ma że dyskusja będzie, bo wstyd trochę wyjść na sknerę :)

Nigdy, absolutnie nigdy nie chwalimy się co tam mamy, zanim nie opuścimy kasy! No chyba, że mąż jednak kupił tę siódmą wiertarkę - wtedy ostentacyjnie, wolniutko, wykładamy z koszyka paczka po paczce, wszystkie 40 :)

Jeszcze jedna ważna kwestia - w mojej sytuacji gdy najbliższy sklep jest oddalony o 5 km, a samochodu nie prowadzę, podwózka to elementarna sprawa - należy zadbać o potrzebę udania się do sklepu. Bo kombinują cwaniaki - nagle, z przyjściem wiosny, nie muszą kupić nowego śrubokrętu, niby ma dość. Wówczas trzeba ziarno niepokoju rozsiewać. Przykładowo: wiesz, sąsiad mówił, że Bosh jakieś fajne nowości wprowadził, w Castoramie już są. Jeśli nie zadziała - rozkładamy tak od niechcenia (to tu, to tam) katalogi. Ugotowany :) Chociaż ..... może się zdarzyć, że się nam partner uodpornił. Wtedy niestety nie pozostaje nam nic innego jak uderzyć w bek - wszyscy-wszystko-mają-tylko-ja-jedna-niczego-nie-mam-buuuuuuuuuu. To "niczego" dobrze jest powtórzyć kilka razy.

Optymalnie jest gdy w związku zakręceni są oboje - żyć nie umierać, prawda? Tylko czekać, które rzuci hasło "zakupy!" i jazda. Gorzej gdy tylko jedno "choruje", drugie kombinuje jak uleczyć.

Jeden ze znanych mi ogrodników twierdzi, że w przypadku ogrodnika faceta, musowo jest mieć kochankę. Dlaczego? Bo gdy żona myśli, że jest u kochanki, a kochanka że jest z żoną - to on sobie spokojnie na działce grzebie :)

7. Niereformowalna zachłanność.

Nie należy wierzyć w deklaracje ogrodnika amatora, przykładowo: w-przyszłym-roku-nie-posieję-tak-gęsto. Przyjdzie wiosna, zapomni. Przecież to oczywiste, że nawet jak się ma te 3x3 metry ogródka - to musi być wszystko! Jakoś się poupycha, albo w doniczki ...piętrowo.

Objaw drugi zachłanności ogrodniczej: należy uprawiać wszystko - nie ma, że ananasy to inny klimat - mi wyrosną!

8. Zaburzenia percepcji.

W ogródku sąsiada wszystko rośnie lepiej!

Doczeka się taki selerów jak dynie, ale u sąsiada jakieś takie jakby ładniejsze.

9. Wiosenny popłoch.

Najgorszym okresem dla zaatakowanego "chorobą" jest wczesna wiosna, czas przygotowywania rozsad. Załóżmy nawet, że osobnik ma wszystkie nasiona i gorączka zakupowa spadła. Na jej miejsce natychmiast pojawia się inna. Będzie co dwa dni sprawdzał, czy aby na pewno wszystko ma - matko, a jak o czymś zapomniałem? No i kolekcję przejrzeć obowiązkowo - aż ciarki przechodzą, co nie?

Teraz proszę sobie wyobrazić taką sytuację: obiekt dowiedział się, przeczytał, podsłyszał że papryka komuś już kiełkuje, a on nawet nie zająknął się nad przygotowywaniem rozsady (w teorii wie, że za wcześnie) i .... panika, kontrolka na czerwono. Pierwsze co zrobi po powrocie do domu, to biegusiem do szopki po doniczki i ziemię, nasion nawtyka. Wtedy się lekko uspokoi ... i zdejmie płaszcz.

Albo - posiał do doniczek, dajmy na to pietruszkę naciową, tak? Niby wie, że kiełkuje po 2, 3 tygodniach, ale już 2 godziny po wysianiu nasion idzie i sprawdza czy coś z ziemi wyłazi.

Miną 2 dni i nic? - lekki niepokój. 4 dni bez zmian? rozgrzebie, sprawdza, żyją? Po tygodniu stwierdzi, że nasiona są do doopy i wysieje nowe (pół biedy gdy z paczki którą ma, gorzej jak stwierdzi, że musi kupić inne nasiona, a tu w sklepie już nie ma. Województwo przeczesze).

Finalnie zamiast 5 rozsad ma 40 i wtedy dopiero kłopot co z tym dobrodziejstwem zrobić. Przecież nie wyrzuci! W maju kwitnie handel wciskowy: mam-nadliczbowe-pomidory-chcesz-to-ci-dam-dzięki-sam-mam-za-dużo-własnych .... -szkoda ....-ty-świnio.

Byliście kiedyś, powiedzmy w kwietniu, w domu ogrodnika amatora? Widok trauma, powiadam.

Wszystkie parapety zawalone doniczkami z rozsadami. Napisałam doniczkami? Nie ma na świecie takiego naczynia w którym nie można by było przygotować rozsady do ogródka!

www.flickr.com

Niektórzy nawet konstruują zmyślne okienne systemy półkowe. Nieszczęśnicy nie posiadający szklarni, z końcem kwietnia w domach mają tory przeszkód. Z pokoju do łazienki? - tylko slalomem, krokiem czapli, baaardzo, bardzo ostrożnie!

Jeśli w domu wszyscy są zarażeni - marzenie - mają jak w raju. Jakowoż, gdy nie wszyscy podzielają pasję .... męka. Zaręczam, że wolni od choroby "ogrodnika amatora" na maj czekają bardziej niż na Mikołaja w grudniu. W końcu zielsko zostanie wywleczone do ogródka i jakoś człowiek będzie mógł spokojnie usiąść - wolne się zrobi.

Jak nie wydał, to posadził i doczekał się klęski urodzaju.

Rodzina się oflagowała, znowu cukinia? nie jem!, lodówka pełna, słoików brak, no i na co mi te pół tony?

Delikwent najpierw delikatnie podrzuca sąsiadom, krewnym - niestety szybko krąg musi poszerzyć i szukać innych ofiar do uszczęśliwienia.

Gdy sąsiad na na nasze dzień dobry, zamiast witam, odpowiada jednym tchem: dziękuję-mam-jeszczę-tę-z-ubiegłego-tygodnia każdy by się domyślił, że lada moment na nasz widok zacznie przechodzić na drugą stronę ulicy. Każdy tylko nie ogrodnik amator usiłujący rozwiązać problem klęski urodzaju.

10. Ograniczone zaufanie.

Dwa lata temu wypadłam na genialny (o naiwności) pomysł by rozdzielić obowiązki. Wymyśliłam, że w kręgu zaprzyjaźnionych ogrodników amatorów, umówimy się co kto posadzi. O, ta wywołana już do tablicy cukinia na przykład. Każdy chce ją mieć, planuje max 3 krzaki i ideałem jest by każdy był innej odmiany (zielona, żółta ...etc). Po co kupować 3 paczki różnych nasion? przecież zawsze zostaje. Niech każdy kupi jeden gatunek i zrobi rozsady też dla innych. Genialne? No przecież. Osoby, którym zaproponowałam ten układ nawet się zgodziły.

Już na etapie gromadzenia nasion zaobserwowałam u siebie niepokojące objawy - ręka mi drżała by nie wziąć wszystkich odmian. Ale zacisnęłam zęby i wywiązałam się z postanowienia. Na parapecie miałam 20 rozsad cukinii zielonej. Jak przyszło co do czego, czyli odbierania rozsad - wypięli się, nikt nie chciał, bo swoje mieli! Ponoć przezornego pan Bóg strzeże - a jakbym zapomniała? albo mi nie urosło? albo ..... albo - i tak mogli do rana. Ja od nich te żółtą i w paski oczywiście wzięłam bo nie miałam, co wywołało radość na obliczach ich. Takie frycowe początkującego ogrodnika.

bottom of page