top of page

Moje zwierzaczki

Tyle czasu mam blog, a jeszcze o zwierzakach nie napisałam. Trzeba to nadrobić.


Jestem kociarą - od urodzenia. Psy lubię, ale cudze.

Koty rozumiem, potrafię nawiązać kontakt nawet z najdzikszymi. Ot, dar taki. Koty odwzajemniają uczucia, co charakterystyczne w naszych relacjach kocio-ludzkich to to, że zazwyczaj koty wybierają mnie.

Pierwszym kotem, który wziął mnie w posiadanie była szylkretowa koteczka. Zdarzyło się to lat temu prawie 30. Znalazłam się w sytuacji następującej: matka kocia zmarła w połogu, nie karmione kocięta z miotu - padały jeden po drugim. Ona została ostatnia, walcząc o życie. Nikt jej nie chciał bo to był zaropiały szkielet w kociej skórze, na dodatek zapchlonej.

Po prostu, musiałam ją zabrać. Impuls.

Cudem udało się ją odratować. Jeszcze dziś pamiętam odpchlanie kruszynki. Do wanny do której napuściłam z 5 cm wody, wstawiłam odwróconą do góry dnem miskę. Na niej posadziłam maleństwo. Posypałam kociego dzidziusia proszkiem na pchły. Już po 10 sekundach sierść bieduli się zaczęła ruszać. Potem wyczesywałam te cholerstwa z jej sierści. Cała operacja trwała dobry kwadrans - kocie nawet nie drgnęło. Przy wyczesywaniu spod bródki - nastawiała pyszczek, aby czynność mi ułatwić. Eh ..


Imię wybrała sobie Koteczka. Marzyło mi się coś oryginalnego, a tu taki wybór. Cudowny kociak, czuły, mądry, pstotnik w tym dobrym znaczeniu. Robiła figle, które rozśmieszały. Uwielbiała spać na karku, a do miejsca spoczynku najchętniej wspinała się po plecach - taki dowcipniś z niej był. Bardzo kochała moją córkę, dzień w dzień ją usypiała tzn. wchodziła do jej łóżka, przytulała się i dopiero jak córka zasnęła przenosiła się na swoje ulubione miejsce.


Niestety jej los skończył się równie czarno jak rozpoczął.

Musiałyśmy się przeprowadzić. Koteczka nie zaakceptowała nowego miejsca. Uciekała. Raz udało się nam ją odnaleźć gdzieś w piwnicy kilka bloków dalej, niestety za drugim razem poszukiwania nie dały rezultatu. Mam nadzieję, że znalazła nowy dom, a nie gdzieś w zapomnieniu wyzionęła ducha.


Stratę tej kotki mocno przeżyłam emocjonalnie. Długo nie chciałam żadnego kota, wydawało mi się, że żadnego już nie pokocham. Ale czas mijał, rany trochę się pozasklepiały. Znowu się przeprowadziłam - tym razem do wolnostojącego domu otoczonego łąkami i polami. Jesienią pojawiły się kłopoty z myszami. Szukały schronienia na zimę i normalnie całymi rodzinami nam właziły do domu. Zapadła decyzja by nastał kot.


I zaczął się cyrk. Nikt z naszych znajomych "zbędnego" kociaka nie posiadał, u weterynarza zero ogłoszeń typu "oddam kocie w dobre ręce" - zostało schronisko. W naszej okolicy, tylko jedno prowadziło kociarnię, ale w nim też był chwilowy brak kociaczków. Zapisaliśmy się na listę oczekujących. Gdzieś po miesiącu zadzwoniła do nas pani ze schroniska - powiedziała, że mają 3 małe kotki i jeden mógłby trafić do nas, ale nie wcześniej jak za kilka tygodni bo wymagają opieki weterynaryjnej. Czekaliśmy. Myszy harcowały.

Po 3 tygodniach - zadzwoniliśmy z pytaniem, czy możemy już odebrać kota? Nie. Jeszcze trzeba czekać bo koty słabe. Za tydzień może. Po tygodniu to samo. I tak minęły dwa miesiące. Po kolejnym moim telefonie, chyba dla świętego spokoju, aby babsko przestało w końcu się dopytywać o kota - wyrażono zgodę, możemy przyjechać.


Aby nie rozwlekać - w małym pomieszczeniu, dosłownie metr na metr - stał stół, na nim leżał jakiś bury ogromny kociak, do niego przyssane były trzy czarne kocięta - szkieletory. Weterynarz wprowadził mnie i córkę do tej kanciapy, coś tam opowiadał - my byłyśmy w szoku od samego widoku bo ten stół, a na podłodze rozsypana sucha karma, żadnych misek, wody. Między karmą kocie kupy...... zaduch, smród.


Gdy odzyskałam głos, coś powiedziałam i wtedy ...... wtedy ta wielka szara kupa futra się zerwała, strzepnęła kocięta i zaczęła miauczeć. Kocisko dosłownie się na mnie rzuciło. Odruchowo zaczęłam łaszącego się kota głaskać. W powietrzu zaczęły krążyć strzępki sierści wielkości talerza. Kot był brzydki jak noc. Spasiony, bury, bezzębny - istny maszkaron.


I tak to wyglądało - zastanawiałam się, którego z czarnych szkieletorów wziąć, a co jeden to uznawałam iż prędzej to mysz go zagryzie niż on ją - ale cały czas głaskałam tę wielką burą kupę. Do tego wszystkiego pan weterynarz, wsparty o ścianę mruczał pod nosem:

- Ja bym wziął szarego, czarne mogą zdechnąć.

Istny Monthy Python.


Dobra Szary - idziemy do domu.


I nastał nam na kolejne 10 lat kocur zwany Spaślakiem. Nic nie wypiękniał, jedynie schudł. Odchudzanie trwało 2 lata. A napiszę tyle, że kot nie potrafił wskoczyć na parapet okna. Okna mieliśmy niskie, parapet 60 cm nad podłogą. Zdjęć Spaślaczka nie dam, bo jeszcze mnie boli.

Spaślak był tzw. moim kotem. Innych domowników również kochał, ale ja byłam jego królową i vice versa. Trudno mi pisać o tych relacjach, zatem poprzestanę.


Na zdjęciach poniżej prezentuję obecnych kocich domowników:


1. srebrny kocur Fikuś - zabrany z bidula kociego. Tam nadali mu imię Hultaj .... hm... owszem jest specyficzny, ale żeby Hultaj to nie. Był w 11 !!!!! domach i go zwracano. Jego historia nas poruszyła i dlatego go zabraliśmy. Owszem jest kotem absorbującym - musi mieć pełne miski, bo jak tylko dno widać to miauczy, ale to wszystko. Zresztą, co tam - najważniejsze, że jest z nami, ma godne życie. Gdyby został w schronisku - uśpili by go bo ma uszkodzony nosek i sporo kicha. My mamy do niego cierpliwość. Z naszych kociaków, on jest najbardziej twórczy co do pozycji spania :)


Teraz słów kilka o kotce Fufie. Pewnego dnia przyszła do nas - przywitał się miauknięciem i została. Ulubienica męża - mała księżniczka. Dystyngowana, świadoma swojego uroku i nie wahająca się z niego robić użytku. Taka cwaniara.

Ostatni nabytek koci - a dokładniej kot, który się do nas wprowadził - to czarny rozbójnik. Jeszcze nie ma imienia - jakoś nie potrafi się określić - nic mu się nie podoba, na nic nie reaguje ..... no właściwie reaguje na lodówkę hehehehe godzinami w nią jak w obrazek. Tego kocurka ktoś podrzucił na naszą posesję. Był agresywny. Najgorzej gdy nocą, korzystając z kocich klapek - wchodził do domu i wszczynał awantury z kotami domowymi. Krew się lała, rany szarpane po obu stronach, firany w strzępach, a wazony w okruchach. Nijak nad nim zapanować nie szło. Zapadła decyzja, że kocura trzeba wywieźć .... gdzieś ..... To pojechał ..... 20 km ....... po 2 miesiącach wrócił .... przez 3 dwupasmówki.


Musiał zostać - prawda?

Ale tułaczka złagodziła mu charakter. Jest mocno niezależny, ale przestał się awanturować.







bottom of page